Dzisiejsza rzeczywistość jest dobrze znana – specjaliści zajmujący się rozwojem dziecka mają – kolokwialnie rzecz ujmując – ręce pełne roboty. Zjawisko niezliczonych zgłoszeń rodziców po profesjonalną pomoc czy też porad specjalistycznych w sprawie zdrowia „małych” pacjentów jest powszechnie obecne.
Z jednej strony widoczny jest wzrost świadomości dotyczącej wyzwań bądź trudności rozwojowych, z drugiej zaś – pojawiła się szansa na uzyskanie wykształcenia w wielu wąskich dziedzinach oraz dalsza kierunkowa specjalizacja. Coraz częściej i głośnej mówi się również o znaczeniu świadomego wpływania na rozwój człowieka, szczególnie małego dziecka. Jednak pojawiają się również głosy o tzw. “modzie na terapię”. Istotnie – wydaje się, że większość współczesnych dzieci ma, bądź miała już za sobą spotkanie z psychologiem, pedagogiem, logopedą czy terapeutą. Jednak to, na co w pierwszej kolejności wypadałoby zwrócić uwagę, to nie kontynuowanie myśli o rzekomej modzie, a przeprowadzenie obserwacji nad relacjami między rodzicem, dzieckiem i specjalistą.
„Do wszystkiego potrzeba uprawnień, a do posiadania dziecka już nie” – to zdanie zostało wypowiedziane przez prowadzącą szkolenie specjalistyczne, w którym niedawno miałam przyjemność brać udział. Byłam świadkiem sytuacji, w której prowadząca szkolenie (autorytet w swojej dziedzinie) upomniała matkę dziecka. Odbyło się to podczas sesji pokazowej/diagnostycznej. Należałoby odebrać to upomnienie jako naruszenie granic – zarówno cielesnych, jak i psychicznych. Mama dziecka poddawanego badaniu została uderzona w rękę za pogłaskanie głowy synka. Kilkuletnie dziecko nie chciało wykonać kolejnego polecenia wydanego przez prowadzącą. Miało ono jedynie ochotę na kontynuowanie poprzedniej, atrakcyjniejszej dla niego czynności. Po chwili wiercenia się na kolanach mamy i ona chciała je po prostu pogłaskać. Był to naturalny, niekontrolowany odruch. Kobieta chciała pokazać dziecku, że jest blisko, że rozumie jego zdenerwowanie, że może na nią liczyć i czuć się przy niej bezpiecznie. Usłyszała ona od prowadzącej, że to pogłaskanie było formą nagrody dla dziecka, a powiercenie się 4-latka określiła jako „niegrzeczne”. Sala słuchała z zaciekawieniem i nikt nie zareagował. Na szkoleniu obecni byli psycholodzy, pedagodzy, terapeuci, logopedzi…
Widziałam, że tamta kobieta była w strefie zamrożenia. Najpierw zarumieniła się, następnie momentalnie cofnęła rękę. Zawstydziła się, jak uczennica na nielubianym przedmiocie w szkole. Potem jej ciało zesztywniało, zrobiła się blada i dalej najzwyczajniej „grzecznie” siedziała. Po badaniu diagnostycznym bardzo szybko opuściła salę wraz z synem.
Dało mi to do myślenia: jak trudno jest być przy sobie, kiedy staje przed nami ktoś, kto ma władzę. Ktoś, kto więcej wie, więcej potrafi i jest w stanie pomóc naszemu dziecku. A przecież wiadomo, że zrobimy wszystko, co możliwe, aby je odpowiednio wesprzeć. Warto zauważyć, jak łatwo o sytuację zamrożenia, kiedy jesteśmy dla przykładu na wizycie lekarskiej, gdy potrzebujemy trafnej diagnozy. Oddajemy siebie w ręce specjalisty, od którego uzależniamy powodzenie bądź porażkę w procesie zdrowienia.
Chciałabym odnieść się do ogólnie rozumianego specjalisty i nazwać go, na potrzeby niniejszego artykułu, „specjalistą od rodziny”. To osoba, która – w wyobrażeniach i oczekiwaniach większości – profesjonalnie przygotowana do pracy z rodzinami oraz posiadająca odpowiednie narzędzia ku temu, by pomagać i wspierać zgłaszających się pacjentów/klientów. Przede wszystkim jednak, potrafi ona w umiejętny sposób konstruować i zadawać pytania, uważnie słuchać, przyglądać się zachowaniom i wyłapywać to, co może nie być dla rodziny na co dzień zauważalne. Potrafi także skłaniać do przyjmowania innej perspektywy, zapraszać do rozmowyo koniecznych zmianach, które mają nastąpić. Jednak nie byłaby ona w stanie udzielać fachowej pomocy, gdyby odwiedzająca go rodzina nie była responsywna oraz nie współpracowała. Potrzeba poczucia bezpieczeństwa i zaufania , żeby np. dziecko mogło zachowywać się swobodnie i wykonywać polecenia, aby rodzice dziecka się otworzyli podczas spotkania i opowiedzieli coś więcej o zaistniałej sytuacji.
Niejednokrotnie zdarza się tak, że rodzice opisują spotkania ze specjalistami jako niezwykle stresujące. Bardzo często nie orientują się oni co dokładnie wydarzyło się w gabinecie, nie rozumieją zaleceń, nie potrafią nawet określić, jaką diagnozę specjalista postawił ich dziecku. Wydaje się, jakby brakowało przestrzeni do odpowiedniej komunikacji. Dodatkowo ważnym czynnikiem jest bycie autorytetem. To oczywiście może automatycznie rodzić pewne zaufanie, ale czasem z tego samego powodu pojawia się bariera. Chodzi o wiedzę specjalisty, o jego umiejętności, dotychczasowe doświadczenie zawodowe. Krótko mówiąc, chodzi o pozycję. Specjalista jest widziany jako osoba, do której przychodzi się po pomoc, która w jakiś sposób – decyduje o dalszych losach. Wiemy jednak dobrze o sytuacjach, w których danemu specjaliście daleko do tego określenia.
Gdy rodzice zgłaszają się po pomoc, czasem bezrefleksyjnie przyjmują zasugerowane wskazówki, a na „kozetce” chodzi o to by porozmawiać, wspólnie odnaleźć odpowiedź na nurtujące pytania. W moim przekonaniu ta kozetka powinna być wyrazem troski i ogromnym zasobem dla rodziny – że potrafi ona dzielić się swoją ekspercką wiedzą z innymi specjalistami po to, aby odnaleźć wspólnie odpowiednią drogę. Kiedy zdarzają się takie sytuacje, w których do specjalisty zgłaszają się rodzice chcący „naprawić” swoje dziecko, zazwyczaj przychodzą oni w poczuciu, że ten specjalista rzeczywiście je naprawi. W końcu skończył właściwy kierunek studiów, specjalistyczne kursy, odpowiednie szkolenia, czytał wiele mądrych książek. Ostatecznie wycenił swoją usługę, więc zdaje się, że chyba wie, co robi. I tak w rzeczywistości jest – studiujemy, czytamy, nadal się kształcimy, ale to nic nie mówi nam o tym jednym konkretnym dziecku czy rodzinie. I dlatego właśnie, to rodzice są ekspertami od swoich dzieci i nie powinni bać się wyrażać swoich wątpliwości na głos. Kiedy rozpaczliwie szuka się rozwiązania, kiedy nie ma się dostępu do zasobów, to bardzo łatwo o stan zamrożenia. Z resztą nic dziwnego – to nasz pierwotny mechanizm obronny.
Chciałabym, aby specjaliści byli otwarci i potrafili stworzyć rodzinie atmosferę zaufania i bezpieczeństwa. Rodzicielstwo jest niepowtarzalną drogą rozwoju, w której chodzi nie tylko o dzieci, ale i o dorosłych. „Ufać sobie”, „Zaufać dziecku”, „Ufać specjaliście” – w tych trzech obszarach niewątpliwie kryje się trudność. W moim przekonaniu specjalista jest właśnie od tego, aby wspierać rodzica w wyróżnionych sferach, aby je zawsze dostrzec podczas wspólnego spotkania. Nawet wtedy, kiedy lekarz proponuje różne możliwości i rodzice decydują się na któreś z nich, widząc w tym tzw. “złote rozwiązanie”, czują oni przecież czy to się u nich sprawdzi, czy dadzą radę coś rzeczywiście zmienić. Ta wiedza i poczucie kompetencji rodzicielskich stanowią element wewnętrznych zasobów. Czyli tego wszystkiego, co pomaga działać, zmieniać i tego, co wspiera w różnych trudnościach. Nawet wiedza o tym, że czegoś się nie wie, jest cennym zasobem. Czemu? Ponieważ wiemy, jak daleko możemy dojść, gdzie pojawia się ta granica, gdy potrzebujemy innej bliskiej osoby dorosłej, aby wsparła. To, że umiem lub to, że czegoś nie wiem, też jest bardzo ważną informacją, która coś do mnie (i o mnie) mówi.
Zatem – wzmacniajmy poczucie sprawczości u rodziców. Dzielmy się z nimi informacją zwrotną o ich zasobach. Budujmy wspólnie kompetencje rodzicielskie. Zobaczmy w rodzicach ekspertów do konkretnego dziecka, od tej jednej danej rodziny. Twórzmy przestrzeń do wymiany wzajemnych doświadczeń. Działajmy dla dobra dziecka i dobra rodziny. W sytuacjach trudnych – reagujmy. Historia, którą przytoczyłam w artykule będzie dla mnie niezwykle cenną lekcją na całe życie, ponieważ ja też wtedy nie zareagowałam. Siedziałam oszołomiona tym, co działo się na moich oczach. Podjęłam dyskusję, ale nie wtedy, kiedy trzeba było ją rozpocząć… W przerwie między spotkaniami diagnostycznymi okazało się, że część uczestników zgadzała się z reakcją prowadzącej, biła nawet brawo. Część milczała. Czasem cisza jest wymowna, ale naszym obowiązkiem jest mówić głośno o tym, z czym się nie zgadzamy i co nie jest zgodne z aktualną wiedzą o rozwoju człowieka. A niezgodne jest oczekiwanie, że czteroletnie dziecko będzie spokojnie siedziało na krześle podczas badania diagnostycznego. Niezgodne jest twierdzenie, że bliskość między matką a dzieckiem jest formą nagrody. Niezgodne jest naruszenie granicy fizycznej i psychicznej. Specjalista przekroczył swoje uprawnienia, a rodzic wycofał się z tego, co podpowiadały mu rozum i serce.